Bogurzyn ze wspomnień Zofii Szałowskiej

Ojciec mój Michał Rudowski urodził się 1877 r. w Rumoce pow. Mława, pod zaborem rosyjskim.

Był przedostatnim synem z 17-tu dzieci (ostatni Wacław z Klonówki) Szymona Rudowskiego i Katarzyny z Kalksteinów, właścicieli tejże Rumoki. Tam się wychował, a na studia został wysłany do Krakowa, gdzie skończył Akademię Rolniczą z dyplomem magistra rolnictwa. Ożenił się w 1903 r. z Bronisławą Moniką z Mieczkowskich z Nieciszewa (k. Kcyni pow. Bydgoski). Objął majątek Grzebsk też leżący w pow. Mława. Tam urodziły się wszystkie dzieci. Leonard XI 1905, Szymon I 1907, Helena V 1908, Zofia XI 1909, Józef I 1911, Bronisława V 1912r. Na dogodnych warunkach (długoterminowe spłaty) nabył majątek Bogurzyn , po drugiej stronie Mławy , odległy od Grzebska o 30 km i tam przeprowadził się z całą rodziną 1913r. Nie było jeszcze dróg bitych i podróż była uciążliwa i długa.
Folwark miał wtedy 440 hek(tarów), w tym były łąki i kawałki młodego lasu. W 1936 - 37r. odparcelowano część ziemi w związku z ustawą, która pozwalała posiadanie 180 hek(tarów).
Dom tzw. dwór w Bogurzynie był obszerny murowany, ze spichlerzem od jednej strony (też murowany) a od drugiej z oficyną, w której się mieściła kuchnia, a która drugim wyjściem była włączona do podwórza.
Przed domem wielki okrągły trawnik (klomb) pięknie zadrzewiony, grupa trzech obok siebie rosnących świerków, które zachowały u dołu gałęzie, klon zrośnięty z kasztanem i brzoza, a na środku wysoki, rozgałęziony acer - regundo (rodzaj ozdobnego klonu) - po bokach dwie duże grupy krzewów a w jednej z nich skryta była lodownia murowana wpuszczona do połowy w ziemię.
Brama wjazdowa naprzeciwko dworu - trzeba było półkolem objeżdżać klomb, aby zajechać przed ganek - potem pojazd zjeżdżał boczną bramą do podwórza.
Obok tej bramy na tle grupy krzewów na dosyć wysokim kopczyku stała biała figura Matki Bożej, skromna, niepretensjonalna z rozłożonemi rękami.
To zaznaczam, gdyż palce u jej rąk i nos zostały obcięte przez żołnierza bolszewickiego w 1920r., a Niemcy wogóle po zajęciu folwarku w 1940r. kazali tę figurę usunąć i została przeniesiona na miejscowy cmentarz. Za domem ogród , część parkowa z aleją ciętych bzów (szpaler) prowadząca przez szerokość całego ogrodu i doprowadzała do drogi, za którą był staw (ślizgawka). Drugi szpaler niski ze spirei wytyczał uliczkę ciągnącą się przez szerokość całego ogrodu i doprowadzała do starego sadu o olbrzymich drzewach (grusze) które każde dawało po kilkanaście metrów owoców ( metr - to 100 kl.owocu).
Sad był wydzierżawiony, a tak zwany sadowy był zobowiązany dostarczyć omówioną ilość owoców dla właściciela. W drugim końcu ogrodu: inspekta, warzywnik, drobne owoce, kwiaty cięte do wazonów. Ciekawostką była aleja dosyć długa dużych drzew orzecha włoskiego, a w innej części ogrodu aleja morwowa, liście służyły do hodowli jedwabników, Bronia przez kilka sezonów tym się zajmowała.
Dom duży, murowany, jak zaznaczałam o dwóch skrzydłach po bokach, środek piętrowy; podparty kolumnami balkon, pod którym było wejście do obszernego przedpokoju przez duże drzwi dwuskrzydłowe, oszklone od góry do połowy.
Przedpokój - czarno biała kostka, wielka skrzynia imitująca komodę z zaznaczonemi szufladami, a naprawdę było to zakamuflowane od boku wejście do piwnic, gdzie były przechowywane owoce w zimie. Na prawo bardzo duży pokój stołowy, gdzie stał stół na 24 osoby - zwykły na krzyżakach. Za stołowym również duży pokój, to była sypialnia, ale później przedzielony w celu uzyskania więcej pomieszczeń.
Na lewo od przedpokoju pokój zwany kancelarią, ale był też długo pokojem dziecinnym, przed nim jeszcze pokój kredensowy z wyjściem korytarzem do kuchni i ze schodami na górę, gdzie były 2 małe pokoje zwrócone na ogród i 1 duży pokój od frontu z wyjściem na balkon. Strychy nad skrzydłami domu. Na dole za przedpokojem salon z wyjściem do ogrodu, obok po lewej stronie jeszcze jeden pokój, a za nim spiżarnia.
Kuchnia miała tę niedogodność, że nie była połączona z domem i dojście do niej było utrudnione - po szerokiej desce bez zabezpieczenia od góry. W oficynie było kilka pomieszczeń - prócz kuchni pokoje dla służby, pralnia, magiel, piec do pieczenia chleba, centerfuga do odciągania śmietanki od mleka i inne. Dom opalany był torfem w piecach kaflowych.
Przed domem pod oknami rosły róże sztamowe, na trawniku jeden duży klomb kwiatowy pomysłowo skomponowany.
Podwórze dobrze rozplanowane, rozległe, racjonalnie zabudowane. Budynki w dobrym stanie. Wyliczam w kolejności od oficyny kuchennej, która jak zaznaczyłam miała wyjście na podwórze. A więc kurnik z chlewnią, wybieg dla trzody chlewnej, potem dwie duże drewniane stodoły pod kątem prostym stojące do siebie, brama, za nią obora ze stajnią - znowuż pod kątem prostym bardzo długi na całą trzecia ścianę podwórza budynek, a w nim druga stajnia, pomieszczenie na paszę i obora służby folwarcznej, brama w rogu, kuźnia i dalej spichlerz piętrowy, pomieszczenie na narzędzia rolnicze oraz brama prowadząca do dworu, na ostatniej ścianie, jeszcze kawałek muru zamykający regularny kształt podwórza. Pod spichlerzem stajnia cugowa, wozownia na pojazdy (bryczki, kareta, powóz), śrutownik. Wozy ustawiano rzędem na środku podwórza, a w pobliżu studnia z żurawiem i długie koryto do pojenia inwentarza. Budynki połączone były murem tak, że podwórze po zamknięciu 3 bram i 2 furtek było zabezpieczone i pilnowane przez stróża i jego psy.
A teraz garstka wspomnień z Grzebska.
To co pamiętam z przed przeprowadzki do Bogurzyna - to tylko kilka fragmentów z mojego 4-ro letniego tam życia. Dworek nie duży z dosyć obszerną werandą z boku, na której lubiłam się bawić z rodzeństwem. Byłam chyba dzieckiem niezbyt zrównoważonym i nerwowym, bo przy napadach złości rzucałam się na ziemię lub tupałam nogami, a dopiero porządny klaps przyprowadzał mnie do opamiętania. Pamiętam Bronię małą wożoną na wózku po ogrodzie.
Brat Józin ciężko chorował na zapalenie płuc. Przeszedł operację w Mławie miał wycięte żebro, w celu wypompowania wody, która tam zaległa - robiono mu opatrunki, a ja chodziłam koło stołu i zanosiłam się od płaczu. Tak zawsze reagowałam, jak komuś działo się coś złego.
Lubiłam przez podwórze, które było tuż przy domu, zejść niżej w stronę stawu i ku łąkom. Tam w niedużej odległości stała mała kapliczka drewniana otoczona świerkami a dalej kopiec (chyba z czasów najazdów szwedzkich) ładnie porośnięty drzewami. Legenda głosi, że tam ukazał się kiedyś Św. Leonard, dlatego postawiono nieduży kościołek pod wezwaniem tegoż świętego, a imię nadane mojemu najstarszemu bratu też było na jego intencję. Św. Leonard z [.]imogne to rycerz frankoński nawrócony przez Św. Remigiusza. Po przyjęciu wiary założył zakon pustelników, zmarł w 550 r.
Staw upamiętnił mi się, gdyż tam odbywało się mycie owiec i strzyżenie, czemu chętnie się przyglądałam.
Trzymał mnie na rękach stary Matus, który był zaprzyjaźniony z mojemi rodzicami i pełnił jakąś funkcję pomocnika przy folwarku.
Bardzo dzieci go lubiły - zapraszani byliśmy do małego domku Matusa we wsi za kościołem. Matusowa wynosiła z piwnicy wspaniałe w smaku zsiadłe mleko i częstowała nas nim wraz z doskonałym wiejskim chlebem razowym. Stoi mi jeszcze przed oczami ta miła starsza kobieta, drobna przy swoim wysokim siwym mężu. Tenże Matus uratował życie małemu Leonardowi, który niechybnieby się utopił w stawie, gdyż płacząc coraz głębiej zanurzał się w wodzie. Szczęśliwie, że on tam był i go w porę wyciągnął.
Nastąpiła przeprowadzka do Bogurzyna - jak już zaznaczyłam była bardzo uciążliwa, gdyż droga piaszczysta i koła się po osie zapadały.
Ja jeszcze miałam dodatkowe zajęcie - trzymałam na kolanach moją ukochaną psinę Łyskę i ogromnie się denerwowałam, że mi się wyrwie, wyskoczy i że ją wtedy bezpowrotnie stracę. Było to lato 1913r. W rok potem 1914 wybuchła I wojna światowa i nasi zaborcy stanęli przeciw sobie. Znaleźliśmy się w centrum walk, a potem pod okupacją niemiecką. Folwark wyniszczony był przez rekwizycje inwentarza i zasobów zbożowych. Kwaterunek dowodzących wojskami zajmował większa część domu.
Bałam się ich potwornie, chociaż czasem częstowali nas pomarańczami i czekoladą. A raz dostałam kompot czereśniowy, który z pośpiechu zjadałam z pestkami. Bałam się pułkownika, gdyż często się upijał i raz strzelił obok w pokoju w sufit. Przy działaniach wojennych uprzedzali nas, że będą strzelać z armat i polecali, aby się schować do piwnicy. Tam też siedzieliśmy, gdy nad naszemi głowami toczyła się bitwa - z jednej strony domu byli Niemcy, a z drugiej Kozacy - na małych konikach, a z dużemi barankowemi czapkami na głowach.
Dłuższy czas pozostawało kilku Niemców z obsługi telefonicznej - ci byli względnie grzeczni i nawet pomagali w zaprowiantowaniu. W tym czasie dwie świnie były chowane w piwnicy pod domem, gdyż trzeba było się z tym ukrywać przed rekwirowaniem. Raz uciekły i właśnie ci telefoniści pomagali nam je zapędzić - jeden pędził w pantoflach rannych, co mi się upamiętniło.
Matka nasza znała doskonale język niemiecki, co ułatwiało kontakt z Niemcami, którzy się często zmieniali. Miała jednak wiele kłopotów z gospodarstwem domowym i wiele trudu, aby wyżywić tak dużą rodzinę, a my jeszcze sprawialiśmy dużo kłopotu swoimi nieobliczalnymi pomysłami. Raz z trudem upieczone na święta dwie duże blachy z ciastem umieszczono pod stołem (nie wiem dlaczego). Ja z Józefem dobraliśmy się do jednego z nich - zrobiliśmy dziurę na środku i rękoma wybraliśmy prawie cały środek placka, a przy tem zaśmiewaliśmy się głośno, co zwabiło moich rodziców do sprawdzenia co tam się dzieje. Nie pamiętam, co było dalej, ale chyba niezłe klapsy.
A z Szymonem uczestniczyłam w innej psocie - wysypał w pokoju na posadzce 2 - 3 pudełek zapałek i popalił je. Akurat wszedł ojciec, otworzył lufcik, a potem był pasek w robocie. To były psoty, ale odbywały się również zabawy. Jedna z nich to tak zwana latanka - łapanka.
Biegaliśmy w stołowym wokół tego dużego stołu, a ojciec siedział w szczycie i nas łapał lub poklepywał trzepaczką trzcinową - trzeba było zwinnie się przemykać, aby nie dać się złapać, lub uderzyć. Zwykle odbywało się to po kolacji na rozgrzewkę. Dużo było śmiechu i radości. To w zimie.
Ojciec zajmował się naszą szóstką serdecznie.
Opowieści historyczne lub bajkowe zajmowały nam ciemne wieczory jesienno - zimowe. Trzeba było oszczędzać paliwa do lamp (nafta) a przez dłuższy czas stosowane były lampy karbidowe, których się bałam, gdyż kilka razy wyskakiwały aż do sufitu. Pamiętam opowieści przeważnie z trylogii Sienkiewicza - oblężenie Częstochowy, Kmicica wyprawa i jak to on rozsadził działo załadowując je prochem powiedział "Masz ci kiełbaskę". Potem obrona Zbaraża, z "Ogniem i Mieczem", wysadzenie Kamieńca Podolskiego - pogrzeb pana Wołodyjowskiego z kazaniem ks. Kamińskiego, który uderzył trzykrotnie w bęben, cisnął pałeczki na podłogę kościoła i podniósł ręce do góry i zawołał, Panie pułkowniku Wołodyjowski Larum grają, wojna, nieprzyjaciel w granicach a ty się nie zrywasz, szabli nie chwytasz? Na koń nie siadaszsz Co się z tobą stało żołnierzu?
...że nas samych w żalu jeno i trwodze zostawiasz?

Wieczorami też zbieraliśmy się przy fortepianie, na którym mama nasza akompaniowała naszym patryotycznym śpiewom.
W lecie zabawy odbywały się w dużym ogrodzie, gdzie doskonale można się było bawić w chowanego. Lubiliśmy wyścigi i rozstawne biegi dookoła klombu.
Tak się wytrenowałam, że w parę lat później na wycieczce szkolnej wygrałam wyścig z najszybszą koleżanką z klasy - była na mnie wściekła. Gdy miałam 6 lat ojciec wsadził mnie na konia bez siodła i nieduży jakiś chłopiec z czworaków trzymał konia za uzdę i biegł przy mnie boso - wyprowadził mnie gdzieś przez rowy do lasku zwanego borkiem.
Przez co najmniej 2 dni nie mogłam chodzić, byłam strasznie obolała ale się nie przyznawałam, gdyż marzyłam, aby znowuż wsiąść na konia chociaż na oklep. Wielką atrakcją były kąpiele w rzece - chociaż było daleko szliśmy na piechotę, ale i często jeździliśmy bryczką, lub drabiniastym wozem z nogami spuszczonymi między szczeblami. Tam też, jak byliśmy trochę starsi łapaliśmy raki na tak zwaną podrywkę.
Na końcu kija była przywiązana sprawiona żaba - przynętę zanurzało się w wodzie przy karpach drzew, które rosły nad samym brzegiem rzeki. W karpach tych, miedzy korzeniami gnieździły się raki. Gdy rak zabierał się do przynęty i chwytał ją kleszczami - trzeba było ostrożnie podłożyć pod niego siatkę też na kiju i poderwać do góry - a rak wpadał w nią.
Chłopcy wiejscy łapali raki rękoma w karpach.
Jesienią jeździliśmy do lasu, dosyć daleko na grzyby. Jednego roku, w zagajniku świerkowym napotkaliśmy tak wiele rydzy, że choć z trudem, bo trzeba było się czołgać pod nisko rosnącemi gałęziami - ale zebraliśmy niesamowitą ich ilość.
Zapach tych grzybów był tak intensywny, że ja przez długi czas nie mogłam na nie spojrzeć gdyż dostawałam żółciowych torsji.
Po dalszych wielu latach powrócił mi apetyt na te pyszne grzyby.
Zimą obowiązkowe były spacery, na których marzłam niesamowicie w ręce i nogi. Nie doznawałam żadnej przyjemności w zjeżdżaniu na sankach w ogromny dół, który powstał po wybranym żwirze potrzebnym do budowy szos.
Budowa szosy to też specjalny rozdział, bardzo się tym interesowałam.
Tak folwarki jak i gospodarze z pobliskich wsi zobowiązani byli brać udział (w) robocie. Potrzebne były furmanki do transportu kamieni i żwiru. Pozostał mi w oczach widok ludzi, którzy siedzieli na ziemi w skórzanych fartuchach, tłukli kamienie młotkami i układali na pryzmy. Później już zastosowano maszynę do tej czynności.
Naturalnie odbywało się to z ogromnym hałasem i trzeba było tę robotę wstrzymać gdyż konie okropnie się tego huku bały.
Nie były też przyzwyczajone do spotkania z samochodami z rzadka co prawda jeżdżącymi. Gdy się widziało z daleka, (często szyby migały w słońcu) że samochód nadjeżdża trzeba było zjeżdżać z szosy w polną drogę. Również wał do utłaczania usypanych już kamieni, jak i duże pojemniki z wodą, która była potrzebna do tej czynności, były obiektami nielubianymi przez konie. Do tej pory pozostało niezbyt pobożne życzenie "Abyś tłukł kamienie na szosie", albo przestroga "Obyś nie tłukł kamieni na szosie" - tylko, że to już daleka przeszłość (Chyba 70 lat) teraz raczej straszy się łopatą ale i ta zastąpiona jest maszyną.
Byłam świadkiem pierwszych prac przy szosach asfaltowych - było to w górach koło Wisły, gdzie akurat byłam.
Dozorował tą czynność Austryjak - z którym wieczorami grałam w bridża (było to około 1936r.).
Ale wracając do zimowych atrakcji, to były jeszcze łyżwy (próby holendrowania) i jazdy saneczkami za dużymi saniami.
Jeszcze w uszach mam odgłos dzwonków przypiętych do uprzęży koni, a odzywających się w rytm biegu koni.
Przygód było wiele. Na stawie za ogrodem cała nasza szóstka trzymając się za ręce i biegnąc rzędem na lodzie wytworzyła tzw. "dymawkę". Lód uginał się pod naszemi nogami aż się załamał, gdyż przeszarżowaliśmy i wpadliśmy do wody - pędem do domu, aby się przebrać, bo prawie po pas byliśmy zamoczeni.
Często odwiedzaliśmy rodzinę Stryja Tadeusza w Rumoce, która też leży w powiecie Mławskim i odległa od Bogurzyna 7 km.
Aby się było tam dostać, trzeba było przejeżdżać przez bród rozlanej rzeki.
W mroźne i śnieżne zimy wyprawy były przyjemne, gdyż otuleni w ciepłe burki z nogami schowanemi w baranicy, przemykaliśmy bez trudu przez bród. Gorzej było, gdy lód był zbyt cienki i łamał się pod kopytami końskiemi i z trudem dostawaliśmy się na wąską groblę po drugiej stronie rzeki, albo zmuszeni byliśmy zawrócić.
Pamiętam raz, gdy już zrezygnowaliśmy z dalszej jazdy, furman, który miał długie buty wynosił nas po kolei z bryczki na suche miejsce.
Mama nasza była słusznej tuszy - mimo to nasz dzielny Rutkowski też zdołał jakoś ją przetransportować.
Wizyta w Rumoce była wielką atrakcją, gdyż kuzyni nasi byli w równym wieku z nami. Bracia starsi mieli towarzystwo kuzynek, a ja wraz z Józefem i Bronią należeliśmy do młodszych Janka i Wandy. Ponieważ starsi chcieli się nas pozbyć, gdyż ciągle ich molestowaliśmy, urządzili nam ślub pod gruszą i wesele dwóch par. Ja z Jankiem byliśmy w jednym wieku, i stanowiliśmy parę - państwo Chłopiccy, a Wanda z Józinem państwo Karzełkowie. Ślub dawał nam Kazio Makomaski (ojciec Zbyszka - sławnego biegacza w pięćdziesiątych latach). Od tej pory byliśmy "mężem i żoną" i długo te sympatie przetrwały.
Wandy i Józefa aż do tej pory (1994 r).
W rok po przeprowadzeniu się naszej rodziny z Grzebska do Bogurzyna wybuchła I-sza wojna światowa 1 sierpnia 1914 r.
Jak już wspomniałam przyniosła całkowite wyniszczenie folwarku, front zmieniał się kilka krotnie. Wojnę przetrwaliśmy na miejscu w Bogurzynie.
Ojciec chory od dłuższego czasu wyjechał we wrześniu 1918 r do Warszawy na operację żołądka.
Okazało się, że był to nowotwór. Rodzice zatrzymali się u brata ojca, stryja Zygmunta na ul. Wspólnej. Pierwszy raz byłam wtedy w Warszawie.
Ojciec powrócił do Bogurzyna w lepszej formie był szczęśliwy z odzyskania niepodległości w listopadzie 1918r. Szybko go jednak choroba na nowo zaatakowała i po ciężkich cierpieniach zmarł 16 lutego 1919r. Interesował się jeszcze wyborami do parlamentu. Matka pozostała sama z 6-giem dzieci, a najstarszy miał wtedy 14 lat i ojciec polecił mu opiekę nad matką i rodzeństwem. Choroba ojca wyłączyła go zupełnie z zajmowania się (?), matka sama borykała się z trudnościami i ciągłemi kwaterunkami wojsk już polskich, ale też uciążliwych.
Najazd Bolszewików w 1920r. który doszedł do Bogurzyna też spowodował olbrzymie szkody i zmusił do wyjazdu trzema pojazdami (2 wozy 4-ro konne i jedna bryczka) powożone przez 14-to i 13-to letnich braci i kuzyna w ich wieku Zygmunta Rudowskiego i odbyć podróż z wielkimi przygodami (zatrzymywani przez ludność wiejską, podburzoną przez agitację komunistyczną) do Nieciszewa leżącego koło Kcyni w powiecie Bydgoskim, a więc po drugiej stronie Wisły, którą przejechaliśmy mostem w Fordoniu.
Po ustaleniu się sytuacji politycznej wróciliśmy do Bogurzyna. Matka nie dając sobie rady w gospodarstwie zaangażowała administratora Feliksa Lassotę, który miał ukończoną szkołę rolniczą w Sobieszynie i kilka lat praktyk rolnych. Po wielkich trudach i przykrościach związanych ze strajkami rolnymi sytuacja zaczęła się stabilizować i gospodarstwo powoli wracało do normy. Trzeba było odbudować braki w inwentarzu. Wielki był brak koni - użyto więc do prac w polu woły, które pozostawione były na folwarku i nikt po nie się nie zgłaszał. Musiały być przypędzone, gdzieś ze wschodu, bo były nietypowe z olbrzymiemi rogami.
Konie odzyskiwało się na spędach - ale były sprawdzane na miejscu - przyprowadzone konie musiały z zawiązanymi oczami trafić na dawne swoje stanowisko w stajni - wtedy dopiero był oddany właścicielowi. W tym czasie bracia byli na stancji w Mławie i uczęszczali do gimnazjum (imienia Wyspiańskiego). Siostra Hela w Warszawie chodziła do gimnazjum żeńskiego PP Jadwig Kowalczykówny i Jaworkówny Wiejska 5 , mieszkała u stryja Zygmunta razem z jego córką Anką (starsza o parę lat) która robiła maturę. Ja z Bronią pozostałyśmy jeszcze na wsi.
Ten rok obfity był w wydarzenia.
Stacjonowało u nas wojsko, oficer mieszkał na górze, a żołnierze zajmowali też największy pokój na I piętrze. Zapruszyli ogień w stajni ze swoimi końmi i spowodowali olbrzymi pożar całego największego budynku. Konie ich spaliły się, jak również krowy służby folwarcznej, co było bardzo przykre.
Kobiety rozpaczały jakgdyby straciły kogoś najbliższego. W tym czasie zapowiadano koniec świata - to też ja obudzona przez żołnierzy zbiegających z góry, widząc w oknach czerwony odblask pożaru myślałam, że rzeczywiście jest to koniec świata - nakryłam się więc ze strachu kołdrą na głowę, czekałam mocno wystraszona, co będzie dalej.
W tym czasie odwiedził nas generał Friburgblan, gdyż chciał poznać rodzinę swojej polskiej żony. Był akurat z wojskiem francuskim w Polsce. Miałam wtedy 12 lat, byłam bardzo dumna, że zaprosił mnie do tańca - mama grała na fortepianie.
Nauka niezbyt szła mi do głowy, miałam nauczycielkę starszą mało atrakcyjną, uciekałam więc na podwórze, które było moim królewstwem. Stacjonujący oficer miał konie wierzchowe. Trzeba było je przejeżdżać, pozwolono mi dosiadać konia ordynansa, a on jeździł na koniu b. pięknym oficera, który był chymeryczny, wierzgał przy wsiadaniu i bił jeźdźca długim ogonem w tył głowy.
Zawsze się przyglądałam, jak porucznik Rostowski go dosiadał i zawsze marzyłam aby też się na nim przejechać - niestety nie pozwolono mi. Używałam za to na przejażdżkach z ordynansem, który był złośliwy i niespodzianie wypuszczał konia w galop, a mój koń który był przyzwyczajony krok w krok postępować za koniem oficera zrywał się nagle do galopu. Musiałam się pilnować aby nie spaść - szczęśliwie nigdy mi się to nie zdarzyło.
Na wiosne 1922r. ja i Bronia zdawałyśmy egzamin na pensję, do której uczęszczała już siostra Hela, Bronia do klasy wstępnej, a ja do 3-ciej. Od jesieni byłyśmy wszystkie umieszczone w wynajętym mieszkaniu w Alejach Ujazdowskich 22, blisko do ulicy Wiejskiej, naprzeciwko sejmu. Opiekowała się nami i prowadziła gospodarstwo bardzo przez nas kochana p. Tonia Wilczyńska.

Mama oddała nas na tę pensję Panien Jadwig Kowalczykówny i Jaworkówny Czarnej i Białej (Czarna była zawsze ubrana na czarno, a biała i jasne włosy i suknia w jaśniejszych kolorach), gdyż uznała , że nas najlepiej ukierunkują pod względem naukowym i jakby można powiedzieć duchowym.
Były to Panie przez duże P. - Najwierniej oddane swojemu powołaniu wychowawczemu.
Były bardzo postępowe w swoich przekonaniach można nazwać daleko lewicowe - ale to się opierało na ich dążeniach do sprawiedliwości społecznej wypływały z ich religijności i miłości do ludzi i z nakazu Chrystusa.
Organizowały stałe pomoce niektórym rodzinom biednym na przedmieściach W-wy. Zabierały nas ze sobą, chyba w tym celu, aby nas zapoznać z biedą i na nią uczulić.
Ta pomoc pewno, że to były krople w morzu i brak perspektywy w zmianie sytuacji mógł niepokoić.
Obrazował ich dobroć taki fakt, którego byłam świadkiem - znalazłyśmy się (moja przełożona p. Kowalczykówna i ja) w b. biednej dzielnicy W-wy z darami dla jakieś rodziny, którą opiekowała się nasza klasa. Napotkałyśmy małego chłopca może 10-cio letniego, który na ulicy b.ludnej na plecach niósł worek z węglem i to z wielkim trudem, bo wyraźnie był za ciężki dla niego - Moja przełożona chwyciła za róg tego worka i pomogła mu donieść do celu.
Pełna byłam podziwu, dla niej, pokazała mi ze nie wstydziła się tego swojego dobrego odruchu.
Ze szkolnych lat wyniosłam przyjaźnie z kilkoma koleżankami. Najbliższa mi była Hala Brochocka, i kochana cała rodzina - często u niej bywałam na Nowogrodzkiej 18, gdyż mama i ojciec jej b. sympatyczny pan zapraszali mnie i byli bardzo dla mnie serdeczni. W wakacje komunikowałyśmy się, ja bywałam w Ry......ch majątku pp. Broch. I Hela przyjeżdżała do Bogurzyna. W Ry....ch jeździłyśmy konno - p. Brochocki wsadził [mnie] na ogiera pełnej krwi - który o długim kłusie wyrzucił mnie prawie z siodła ale to były niezapomniane przejażdżki. Grywałyśmy w bridża p. Brochocki był b. wesoły i serdeczny, co rusz przyskakiwał do swojej żony, czy do Heli i obcałowywał je zawzięcie żartując przy tem, lub wygłaszając jakiś dowcip.
O adoratorze Hali mówił - nie tyle sympatyczny ile psia krew nudny!
A moje nowe półbuty, z których oryginalności byłam b. dumna określił - nie tyle żółte ile psia krew niewygodne! Bo rzeczywiście były trochę ciasne - ale tak mi się podobały, że godziłam się na tę małą niewygodę.

W tym czasie mama została sama w Bogurzynie i doszło do małżeństwa z Feliksem Lassotą, który przejął cały ciężar gospodarstwa tak w Bogurzynie jak i w Grzebsku. Leonard po maturze wstąpił na wydział prawa U.W., mieszkał osobno w wynajętym pokoju, ale szybko rozchorował się na zapalenie osierdzia i przeleżał pół roku w łóżku - w lecie zaopiekowała się nim ciotka Marysia z Rumoki gdzie powoli zaczął wstawać i dochodzić do zdrowia. Był to już 1926r. i tak zwane wypadki majowe zastały nas w centrum działań wojennych. Siostra Hela miała przerwany egzamin maturalny. Ja chorowałam w tym roku poważnie na anginę a potem zapalenie stawów - leczył mnie dostojny pan dr prof. Michałowicz, który mieszkał o piętro wyżej - aby mnie zbadać zdejmował marynarkę i sztywne mankiety od koszuli i stawiał je na stole. Dr Michałowicz, (profesor) był rektorem U.W. w latach 1928-29r. Przykra była to choroba, bo pozostawiła przez długi czas b. silne bóle głowy, które występowały w coraz rzadszych odstępach czasu.
Wakacje spędzaliśmy w Bogurzynie: ja miałam wierzchówkę do dyspozycji - spotykałam się z sąsiadką Marysią Ga.....lewską też wielką amatorką konnej jazdy i odbywałyśmy wyprawy do sąsiadów.
Mieliśmy plac tenisowy i plac do siatkówki, w którą namiętnie graliśmy. Zawsze w lecie odwiedzali nas kuzyni, którzy spędzali część wakacji w Bogurzynie.
W lecie bardzo często były spotkania nad stawami Rumockiemi, gdyż można było świetnie się kapać pod śluzą, która regulowała dopływ wody z rzeki do stawów. Miałam tam przygodę to było po maturze 1927r. kąpałam się pod śluzą, a sygnet zdjęłam i dałam mojej siostrze Heli do pilnowania. Tymczasem ona machnęła ręką i sygnet wpadł do wody. Szczęśliwie wpadł na deski położone na dnie rzeki za śluzą. Woda była głęboka nurkować nie umiałam, udało mi się tylko wyczuć noga sygnet, wzięłam więc go między palce i podłożyłam drugą nogę - ale co dalej? Było to też szczęśliwie blisko brzegu - wyciągnięto mnie więc za ręce na brzeg rzeki, a ja dzielnie utrzymałam sygnet między stopami.
Jednak sygnet mój ukochany nie miał szczęścia - pożyczyłam go memu bratu Józefowi a on go zgubił podczas ucieczki w czasie II wojny.
Na zakręcie szosy, naprzeciwko wsi, stał Bogurzyński Kościół - na wzniesieniu, otoczony murem. Pierwszy nasz proboszcz był zaprzyjaźniony z moimi rodzicami często nas odwiedzał, a zwłaszcza podczas choroby mojego ojca, który go prosił, aby był przy jego śmierci. Była to niedziela, ksiądz mógł przyjść dopiero po odprawieniu sumy - wyraźnie ojciec na niego czekał i w otoczeniu jego rodziny spokojnie zasnął po jego przyjściu. Pogrzeb odbył się dopiero w czwartek, bo trzeba było czekać na przyjazd tak licznej rodziny. W tym roku na wiosnę proboszcz przygotował mnie do przyjęcia Najświętszego Sakramentu i udzielił pierwszej Komunji Św. Na pamiątkę tej uroczystości rozdawałam obrazki św. -, które datowałam 31.IV a przecież kwiecień ma tylko 30 dni.
Naszego kochanego proboszcza przeniesiono na dużą parafię w Szreńsku, sąsiedztwie Bogurzyna.
Często go odwiedzaliśmy, a i on do nas zaglądał, gdy jeździł do Mławy do swego dziekanatu. Następny proboszcz był stary, mało udzielajacy się - ale i jego mama zapraszała - tym był orginalny, że deklamował nam „Pana Tadeusza”, którego całego znał na pamięć. Trzeci proboszcz był młody, inteligentny, dobrze się prezentował - też naturalnie odwiedzał nas - grał wtedy na fortepianie i śpiewał różne pieśni wcale niereligijne.
Często chodziliśmy z kwiatami na grób ojca. Poza cmentarzem był wiatrak czynny mnie fascynował i często biegliśmy tam aby posiedzieć wewnątrz. Młynarz chętnie nas oprowadzał i objaśniał przebieg czynności maszyn imponujące były kamienne koła młyńskie.
Na czworakach w sieni przy mieszkaniach kobiety wiejskie miały żarna - to też dwa nieduże kamienie, które obracane ręcznie ścierały ziarna - coprawda grubo - na mąkę razową lub na paszę dla inwentarza. Też lubiłam brać udział w tych pracach, jak również w polu odbierać snopki na stogu, lub słomę, która elewator niósł od młocarni i zrzucał na stertę. Brałam udział w kopaniu kartofli. Na jesieni zbiór owoców, które układało się na półkach w piwnicy pod domem. Wielka atrakcja było trzęsienie orzechów włoskich, które spadały, jak grad i wydobywały się z zielonej otoki -, duże ilości było tego, gdyż drzew orzechowych była cała długa aleja.
Ważną czynnością było smażenie powideł ze śliwek - (w) olbrzymim kotle na dworze na ogniu cała masa śliwkowa smażyła się przez kilka godzin cały czas mieszając specjalnym mieszadłem. Potem powidła przetarte składane były do dużych garków kamiennych. W zimie było używanie - całe kompotierki ze śmietanką stanowiły wspaniały deser. Podczas wakacji należało do naszych obowiązków zbieranie owoców jagodowych i smażenie soków i konfitur.
W 1926-1927 roku szkolnym mieszkaliśmy na ulicy Senatorskiej róg Placu Teatralnego to był rok mojej matury. Do szkoły było daleko, trzeba było jeździć tramwajem. W tych latach pierwszo-majowe pochody były antagonistycznymi spotkaniami właśnie na Placu Teatralnym grup socjalistycznemi z komunistami. Z okna naszego mieszkania widać było ich spotkanie, które kończyło się bójką. Naprzeciwko mieściło się kino "Światowid" - często zmieniały się filmy, więc prawie co tydzień szłam z koleżanką Halą Brochocką na nowe seanse - z Navarro i Walentinem, Możuchin (?) i Jeanette .......(?), Pola Negri.
W następnym roku zamieszkaliśmy na ulicy Nowogrodzkiej róg Kruczej. Mieszkanie było duże, gdyż mama nas wszystkich umieściła w Warszawie. Hela drugi rok uczęszczała na WSH, Szymon na ... SGGW, a Leonard kończył prawo. Jeszcze Bronia była na pensji, Józin został przeniesiony z Mławy do gimnazjum Zamojskiego, ja chodziłam na kurs ogrodniczy tzw. „Pszczółki”. Przetwórstwo owocowe połączone z pszczelnictwem. Sezon letni 1929r. odbyłam praktykę ogrodnicza - szkółkarstwo w Lemszczyśnie, przyległej do Lublina.
Tam poznałam Helenę Wdziękońską, która pozostała przez szereg lat, aby pomagać mojej mamie w gospodarstwie i prowadzeniu ogrodu. Zaprzyjaźniła się z całą naszą bliską i dalszą rodziną. Na krótko przed wojną chciała się usamodzielnić i wydzierżawiła ogród, który jej dał utrzymanie i przetrwanie okresu okupacji. W kilka (?) lat po wojnie zmarła na nowotwór. Pochowana w Mławie.
Letnią praktykę tym razem sadowniczą odbywałam w 1930r. w Sinołęce u dr Filewicza.
Był lekarzem, ale zajął się leczeniem drzew owocowych i założył stację doświadczalną pomologiczną. Przed samą wojną wyjechał do Ameryki na zjazd pomologów - nie zdążył wrócić przed wybuchem wojny. Dojechał do Anglii i już tam pozostał do śmierci.
Słynął w okolicy z tego, że kąpał się przez cały rok w strumyku, który przepływał za ogrodem, a więc i zimą też zanurzał się w przeręblu i ubrany w płaszcz kąpielowy szybko wracał do domu.
Ale całą duszą Sinołęki była jego żona Maria z Buczyńskich Filewiczowa, właścicielka majątku. Zacna, kochana przez wszystkich - przez wiele praktykantek, które co rok przyjmowane były na kursa ogrodnicze, przez służbę i gospodarzy, którym się udzielała, uczyła w szkole religji, służyła poradą każdemu, kto się do niej zwrócił , spieszyła z pomocą w razie choroby. Uczyła tkactwa dziewczęta wiejskie, które się do tej pracy garnęły. Tkane były wełniane koce, barwne makatki i zapaski oraz materiały, z których szyto ubrania dla całej rodziny.
Dla mnie pobyt w Sinołęce był specjalnie przyjemny, sama praktyka dawała mi dużo satysfakcji. Dr Filewicz zatrudniał mnie w swoich doświadczeniach pomologicznych. Pracowałam w rozległym sadzie założonym w polu i podzielonym na kwatery obsadzone różnemi odmianami jabłoni.
Musiałam w okresie kwitnienia przejść cały sad i stawiając stopnie od 0-5 ocenić stan kwitnienia poszczególnych drzew. W późniejszym okresie trzeba było wycenić stan zawiązków, a jeszcze raz na koniec, jaki był plon ostateczny.
Wiele drzew było leczonych specjalnym systemem Dr Filewicza - też musiałam nad nimi mieć opiekę i opisywać wyniki leczenia.
Tam też poznałam mojego przyszłego męża Janusza Szałowskiego, kuzyna właścicielki Sinołęki, który po ukończeniu (w) 1926r. SGGW, wraz ze swoim kuzynem Zbigniewem Filewiczem, zajmował się gospodarstwem rolnym, a Zbigniew prowadził gospodarstwo rybne i sady były pod jego opieką.
Janusz mieszkał w starym dworze wraz z Matką i bratem Mieczysławem. Miłą kompanią była mi Jasia Skibińska (Karwowska z męża), która wtedy przebywała też w Sinołęce. Wiele osób starszych i młodych odwiedzało Sinołękę z sercem witani przez Matulkę, bo tak wszyscy nazywali panią domu. Babita - stała się dopiero dla swoich wnuków.
W dosyć szybkim czasie po moim przyjeździe Janusz zabiegał, aby się ze mną zobaczyć.
Mieszkałam w nowym dworze na I piętrze w tzw. wieży - w przerwach obiadowych zjawiał się pod oknem i wrzucał przez nie kwiaty - gdy wracałam do pokoju czekała mnie miła niespodzianka.
Wieczorami całe towarzystwo szło na spacery, lub kąpać się w stawie - Uległam namowom Dr Filewicza i również od maja zaczęłam się zanurzać na krótko w zimnej wodzie, skończyło się to grypą.
Prowizoryczny plac tenisowy też dawał okazję do spotkania. Były również tańce, ale to ja głównie musiałam odgrywać jakieś melodie wtedy modne, była to jak się mówi frajda, gdy znalazł się ktoś inny co grał, a ja mogłam potańczyć, co namiętnie lubiłam. Sławne były konne jazdy. Dosiadałam tak zwaną wariatkę, która kilkakrotnie mnie ponosiła i trzeba ją było kierować w jakieś pole, aby powstrzymać jej pęd.
Pod koniec praktyki zaręczyliśmy się i zdecydowaliśmy się pobrać na wiosnę następnego roku. W ciągu zimy kilkakrotnie przyjeżdżał Janusz do Warszawy - wyprawy wtedy były do kabaretów (Qui pro qwo) teatru i kina.
Do Bogurzyna, aby poznać całą rodzinę Janusz przyjechał na Boże Narodzenie i na Wielkanoc, a ślub nasz odbył się 25 kwietnia 1931r., w kościele Karmelitów na Krakowskim Przedmieściu.
Po skromnym przyjęciu przeznaczonym dla najbliższej rodziny, wróciliśmy tegoż dnia do Sinołęki , gdzie już niedługo bo już pod koniec 1932r. przeprowadziliśmy się do Rozwozina (wtedy w pow. Mławskim) pod Żurominem, na dzierżawę majątku państwowego. Tak jak gospodarstwo rolne w Sinołęce Janusz postawił gospodarstwo na wysokim poziomie, tak i w Rozwozinie osiągnął wspaniałe wyniki do wojny - z których już nie mogliśmy korzystać.
Pierwszą moją córkę Annę urodziłam jeszcze w lecznicy w Warszawie w dniu 3. I. 1933r., ojciec z wielkim bukietem kwiatów przybył powitać pierworodną. Przez dłuższy czas po porodzie przebywałam na Nowogrodzkiej, gdzie zajęła się mną moja Matka, aby mnie dostosować do nowej roli. I tu muszę zaznaczyć jaką była wspaniałą, serdeczną i dzielną opiekunką dla nas wszystkich. Czworo z rodzeństwa otrzymało wyższe wykształcenie, a czesne wtedy nie było małe, wiele więc trudu ponosiła, aby wydołać z tak wielkiemi wydatkami. Prowadzenie ogrodu było nastawione na uzyskanie potrzebnych pieniędzy, a z dochodu majątków rolnych, to ojczym Lassota też musiał przeznaczać dużą sumę na nasze potrzeby. Jeszcze przeznaczała też pieniądze na jakieś zabawy i przyjęcia. Dostałyśmy z Helą sygnety za maturę, a ja piękną skórzaną kurtkę za praktyki. Również, jak Matulka w Sinołęce, tak nauczyła nas opiekuńczego stosunku do ludzi potrzebujących i pozytywnego odnoszenia się do tzw. służby, którzy z całym zaufaniem zwracali się do mojej Matki w chorobie, lub w jakichś innych kłopotach. My mieliśmy obowiązek odwiedzać chorych, brać udział w pogrzebach, ale też byliśmy zapraszani na wesela i chrzciny.
Razem tańczyliśmy na dożynkach. Gdy przybywaliśmy na przyjęcie, lub zabawę , muzykanci wychodzili z marszem na powitanie, bo taki był zwyczaj, że w ten sposób wprowadzano gości do grona bawiących się.
W wilię dożynek wieczorem o zmroku przodownice w otoczeniu dziewcząt i chłopców przynosili pięknie upleciony wieniec w kształcie korony i bukiet ze zbóż i kwiatów - przy tym były odśpiewywane piosenki często złośliwe na każdego z nas - przeplatane refrenem

"Plon niesiemy plon do Wielmożnych Państwa w dom
Żeby to pszeniczka dobrze plonowała
I po sto korcy z morgi wydawała "

Kończyło się oblaniem przez chłopców i naszych braci też dziewcząt a głownie przodownicę. Oto takie były zwyczaje, które później przybrały inny charakter.
Do Rozwozina z "małą", bo jeszcze nie wiadomo jakie będzie miała imię - zostałam przywieziona karetą z Mławy. Przywitała mnie Miki moja psina (jeszcze z Sinołęki), która wskoczyła na łóżko usłyszawszy popiskiwanie dziecka, które tam położyłam doskoczyła jednak najpierw do mojej mufki ze srebr[nego] lisa, leżącej obok becika, gdyż myślała, ze to stamtąd pochodzi głos. Drugi pies, wyżeł "Cygan" też z zainteresowaniem przyglądał się dziecku, jak je karmiłam.
W Rozwozinie w 1935r urodziła się druga córka Zofia, a 1937r syn Andrzej i już podczas wojny bo 18.VI.1940r syn Jan.
Rozwozin był interesującym obiektem pracy. Była duża gorzelnia, mleczarnia, hodowla prosiąt i dobre ziemie pod uprawy rolne. Na pare lat przed wojną Janusz wydzierżawił drugi majątek Lubowidz odległy 7 km od Rozwozina. Tam umieścił swoją Matkę i brata Mieczysława, który pomagał mu w gospodarstwie.
Rozwozin był na wielkim odludziu. Aby się dostać do Mławy, trzeba było dojechać do Żuromina, a potem autobusem.
Często jeździłam, aby się spotkać z moją Matką i bratem Szymonem i jego żoną Janiną (ze Szląskiewiczów).
Szymon po ukończeniu SGGW objął gospodarstwo w Grzebsku i często bywał w Mławie, gdzie miał różne sprawy do załatwienia w swoim powiecie. Żona jego po skończeniu wydziału ogrodniczego SGGW - dzielnie mu pomagała prowadząc intenzywne gospodarstwo ogrodnicze. Tam urodziło się im dwoje dzieci - Hania i Michał. Z tamtąd wyruszył na wojnę wezwany w końcu sierpnia 1939r. do swego pułku 7-go w Ciechanowie. (wł. 11-go)
Rozwoziński dom był skromny, drewniany, parterowy o dużym strychu 3-ch wielkich kominach. Janusz dobudował mały ganeczek z kolumienkami i pół okrągłym okienkiem. Z przedpokoju z dużą ławą było wejście na prawo do dużego pokoju - salonu, dalej kancelaria drugie drzwi prowadziły do pokoju stołowego.
Były jeszcze w amfiladzie (?) pokoje, z (?) wyjście na taras wychodzącem na ogród.
Ze stołowego wychodziło się w drugą stronę do małego kredensiku, a z niego po schodkach było zejście do kuchni, która była wraz z oficyną w osobnym przystawionym budynku.
Dzieci otwierały drzwi do kuchni i zaglądały co się tam dzieje. Jędrek mały (3-4 lata) toczył rozmowy z kobietami od doju i bawiło je to, że jak się pytały "Jędruś kiedy się ożenisz", to on odpowiadał "Tam kłopot z babą" i zatrzaskiwał drzwi.
Chował się u nas żuraw - były z nim przygody. Przed domem była rabata obsadzona bratkami Kilkakrotnie bratki te były wyciągnięte i równo w rządkach ułożone przed rabatką. Nie wiadomo było kto płata takie figle, aż się okazało, że to żuraw i trzeba go było zamknąć w kurniku aż bratki się przyjęły, wzmocniły i nie dały się już wyrwać. Żuraw nocował razem z kurami. Na wiosnę, gdy oczekiwaliśmy że kury będą się już niosły zaniepokoiłam się, ze nie było zupełnie jajek.
Dopiero Władzia, która opiekowała się drobiem oskarżyła żurawia, że on zjada jajka. Babcia, której żuraw był ulubieńcem była oburzona na takie podejrzenia.
Poszłyśmy więc wszystkie do kurnika i podane jajko rozdziobał, wypił i zjadł na koniec skorupę - wyjaśniła się sprawa braku jajek.
Żuraw po przebyciu jednej zimy i części lata, dołączył do żurawi przelatujących nad Rozwozinem i razem z nimi powędrował w dalszą wędrówkę.
Również ulubienicą Babci była łania, która od małej była wychowywana u nas. Dostawała 5 l mleka dziennie, piła smokiem z butelki.
Wyrosła olbrzymia i stała się groźna i zaczęła też robić szkody. Znienawidziła specjalnie mnie, gdyż ja odsunęłam od młodego drzewa owocowego, bo obiadała liście. Odwróciła się do mnie z kopytami przedniemi i z trudem uniknęłam jej ataku. Od tej pory musiałam się jej strzec, bo mnie atakowała i raz zapędziła mnie na strych, a przy schodach na dole czuwała tak, że nie mogłam zejść na dół. W końcu trzeba ją było gdzieś oddać i została odtransportowana do ogrodu zoologicznego w W-wie, gdzie Babcia ją odwiedzała i na wołanie „Leda”, gdyż takie miała imię, poznawała i przybiegała do ogrodzenia.
Naszą gminą była wieś Raczyny o kilka kilometrów od nas - tam była szkoła, do której Hanka marzyła, ze będzie chodzić ze swoją przyjaciółką Jadzią .... Jadzia to była wyrocznia dla niej uświadomiła ją, że matka rodzi dziecko - przyszła do mnie, po urodzeniu Janka i zapytała się, czy to prawda co Jadzia jej powiedziała - potwierdziłam jej, że tak matka rodzi dziecko i to jej wystarczyło o nic więcej się nie pytała.
Mieliśmy miłych sąsiadów, u których bywaliśmy. W Poniatowie wsi parafialnej mieli gospodarstwo pp. Gałczyńscy - p. Gałczyńskiego Niemcy wywieźli do Dachau a p. Gałczyńska pozostała wraz z matką i siostrą wyrzucone i przeniesione do małego sąsiedzkiego ........ (?), bliżej nas i były mi bardzo pomocne przez ten pierwszy rok wojny.
Drugie sąsiedztwo to pp. Chełmiccy, których syn ukończył SGGW i zaczął gospodarować u rodziców. Taki zbieg okoliczności, że jak był na studiach to mieszkał u nas na tak zw. stancjji na Nowogrodzkiej. Internowany w obozie jenieckim podczas wojny.
Jeszcze muszę wspomnieć o pp. Budnych z Chromakowa, których spotkałam po wojnie. Mieli przybraną trzecia córkę, żydówkę, którą wyratowali od śmierci i nadal zachowali przy sobie.
Po drodze do Żuromina mijaliśmy młyn leżący w Brudnicach nad rzeką (Wkra czy Mławka). Należał do pp. Budzichów, z którymi też utrzymywaliśmy stosunki towarzyskie. Młyn przetrwał wojnę i ostał się w rękach córki właścicieli - dzielnie przez nią prowadzony.
Wybiegłam w czasie przedstawiając niektóre sprawy które miały miejsce w czasie wojny lub po.
W Bogurzynie Mama borykała się z gospodarką sama. Lassota rozchorował się (skleroza). Był od wiosny w zakładzie leczniczym pod Krakowem, tak, że nie mógł być na ślubie i weselu siostry mojej Broni z Tadeuszem Blauth.
Cała ceremonia odbyła się b. uroczyście, wiele rodziny i znajomych się zjechało - aż dla młodzieży męskiej był urządzony na spanie sąsiadujący z dworem spichrz, który został opróżniony na ten cel. Hania i Zochna niosły ciotce welon - tylko trochę za wolno tak, że zdzierały go jej z głowy. Dobrze, że był mocno upięty.
Para młodych udała się do kościoła i wracała karetą, zaprzęgniętą w "ognistą" parę koni. Wesele naturalnie trwało do rana. Obecna była cała rodzina Blauthów z bliźniaczką Tadeusza Ewą, rodziną Fangorów (brat p.Blauthowej), brat Iwo i Janka, świeżo po maturze.
Był to już rok niepokoju. Niefortunna wyprawa wojsk polskich na Zaolzie.
W tym czasie zmarł Lassota, pochowany w Bogurzynie.
Zaczynał się rok 1939 brzemienny w skutkach.
Narastał niepokój wojenny. Wiadomo było że wojna wybuchnie, tylko pytano się kiedy? Ander (?) który stacjonował w Lubowidzu na plebanji a adiutant u babci Szałowskiej we dworze zostali zaproszeni do Rozwozina na obiad.
Twierdzili, ze wojna rozpocznie się na wiosnę że jesteśmy dobrze przygotowani (artyleria konna, kilka czołgów).
Tymczasem 1.IX.1939r - niespodziewany bez wypowiedzenia wojny napad Niemców na Polskę.
Byliśmy niedaleko granicy Prus Wschodnich i zdawało się, że tu nie będzie poważnego uderzenia a jednak w parę dni front pod Mławą został przerwany i z dużą siłą Niemcy poszli klinem na południe. Na taką ewentualność byliśmy przygotowani - Na tydzień przed początkiem wojny była ogłoszona mobilizacja - wtedy przewiozłam dzieci do Sinołęki myśląc, że tam koło Siedlec będzie bezpieczniej.
Wróciłam do Rozwozina i przygotowywałam się na możliwość opuszczenia Rozwozina co szybko się stało.

Wyjechaliśmy 1 bryczką z babcią i Mietkiem i dwa wozy z rzeczami i samochód, który nie pamiętam z jakiego powodu nam z punktu zaginął a szofer skierował się sam do Sinołęki, gdzie był nasz cel podróży.
Tymczasem my już do Sinołęki jechać nie mogliśmy, bo zostaliśmy odcięci od niej uderzeniem wojsk niemieckich od strony Prus Wschodnich. Skierowaliśmy się na Płock, aby przedostać się na drugą stronę Wisły. Obawialiśmy się przejazdu przez Warszawę i postanowiliśmy ją okrążyć aby zatrzymać się u pp. Wojtkiewiczów w Bielanach pod Grójcem.
W Płocku już most był nieczynny i musieliśmy się przedostać promem, który zabrał bryczkę i 2 wozy a konie płynęły w pław. Pod Mszczonowem zostaliśmy zagarnięci przez......
Gdy dotarliśmy do Mszczonowa kazano nam szybko go minąć i zjechać z szosy w bok, gdyż wojska niemieckie jechały na czołgach i strzelały na boki. Znaleźliśmy się w lesie i tam zatrzymaliśmy się na dłużej, nie wiedząc co robić dalej - tam też przeżyłam niesamowitą historię - zdawało mi się przez te parę godzin, że w tym miejscu już kiedyś byłam w takich samych okolicznościach.
Wyruszyliśmy dalej bocznemi drogami i wkrótce zetknęliśmy się z Niemcami - szczęśliwie przeszli obok nas nie zwracając specjalnej uwagi. Zatrzymywaliśmy się we dworach, które wypełnione były uciekinierami. Właściciele przeważnie szli z pomocą - dawali nocleg i wyżywienie dla nas i naszych chłopców, którzy powozili wozami dla koni wieźliśmy swój obrok ale też i gościnnie nas lokowali w swoich zabudowaniach.